niedziela, 3 grudnia 2017

Come back

Zrób komuś dzień dobry.





Hej! Bardzo długo mnie tutaj nie było. Co niektórzy już myśleli, że zapadłam się pod ziemię, jednakże - żyję! Jest mi niesamowicie głupio z powodu tak długiej rozłąki z blogowaniem. Nie macie pojęcia, jak bardzo stresowałam się, żeby wejść tutaj po takiej przerwie. Co więcej, zapomniałam hasła i musiałam siłować się z odzyskiwaniem. Nie będę szukać wymówek, tłumaczyć się na siłę. Po prostu nie miałam motywacji żeby coś tutaj, dla Was napisać. Próbowałam w zasadzie kilkukrotnie przysiąść i stworzyć jakiś post, aczkolwiek dochodziłam do wniosku, że nie ma sensu na siłę szukać tematów. Brakowało mi tzw. weny twórczej, a pisanie byle czego, byle żeby było, mija się z celem.

Co nowego u mnie? W skrócie: żyję, pracuję, studiuję, Crohn dalej bywa nieznośny, a ja przez ten czas przytyłam dość sporo. Pociesza mnie jedynie fakt, że jak przyjdzie okres zaostrzenia choroby, z którym wiąże się chudnięcie w trybie natychmiastowym i nie przyswajanie żadnych składników odżywczych, to chociaż będę miała z czego zrzucać! Ale nie o tym dziś.




Mieszkanie w dużym mieście ma to do siebie, że codziennie mamy styczność z obcymi ludźmi. Jadąc tramwajem, stojąc w kolejce po przysłowiowe bułki, czy na przykład pracując w saloniku prasowym i spotykając każdego dnia nowe twarze. Dla wyjaśnienia - pracuję w sieci Inmedio, nie filozofując - w kiosku, w którym można znaleźć praktycznie wszystko. W zwykłych sytuacjach dnia codziennego, możemy spotkać naprawdę niezwykłych ludzi. 

Pan Boguś, bo o Nim teraz będzie mowa, jest człowiekiem po sześćdziesiątce, mieszka sam, bardzo dużo choruje i starcza mu na "kieliszek chleba" - jak twierdzi.
Poznałam go w saloniku prasowym, podobnież przychodził tu dość regularnie zanim jeszcze zaczęłam pracować. 

Odkąd zapoznaliśmy się, odwiedza mnie każdego dnia ok. godziny 11:00. Jest człowiekiem o wielkim sercu, bardzo empatyczny, potrafi mnie zrozumieć w zasadzie jak nikt inny. Pan Boguś sam choruje, jak już wcześniej wspomniałam. Ma problemy z krążeniem, wdaje mu się powoli martwica prawej nogi, przez co nie może spać w nocy, bo ból jest nie do opisania. 

Mimo, że ledwo chodzi - składa mi wizytę dzień w dzień. Od razu na wejściu pyta o to, jak się czuję. A, że ostatnio nie było kolorowo, bo ból kości biodrowej jest nie do opisania i też nie śpię po nocach, P. Boguś zostawił mi swoje leki przeciwbólowe. Zaczął się zamartwiać i kombinować, co mogłoby mi pomóc. Na kartce zapisał mi wszystkich specjalistów godnych polecenia wraz z numerami telefonów. Nawet narysował mi mapkę Gdańska i wyjaśnił, jak do nich dotrzeć! 

Dba o mnie, jakbym była Jego wnuczką. Nigdy nie przyjdzie z pustą ręką. Codziennie ma dla mnie jakąś niespodziankę. Czekoladę, mandarynki, cukierki, pączka - moje dodatkowe kilogramy to wszystko wina P.Bogusia! 


Oczywiście nie wykorzystuję tego. Nie jestem osobą, która tylko bierze, nie dając nic od siebie w zamian. Jak zostanie mi coś z wypłaty, bądź mam coś w mieszkaniu słodkiego, to pierwsze co - myślę o Bogusiu! 

Dziadziuś, którego poznałam, trafił kiedyś piątkę w lotto. Kwestia tego, że dalej ma nadzieje, że mu się uda. W zasadzie nie tyle jemu, co nam. Zawsze kupuje u mnie dwa losy na oddzielnych kuponach i każe mi wybierać, który sobie życzę. Twierdzi, że podzielilibyśmy się wygraną, a we dwoje zwiększamy swoje szanse. "Miałaby Pani na leki, ja tak samo. A może nawet zostałoby coś, żeby sobie gdzieś pojechać do ciepłych krajów"



Ze względów zdrowotnych muszę zwolnić się z pracy i wrócić do domu rodzinnego, żeby zrobić wszystkie badania, odwiedzić lekarzy. Myślę, że potrwa to ok. dwóch miesięcy, ale różnie może być. Gdy oznajmiłam to Bogusiowi to łzy napłynęły mu do oczu i się załamał. Że jak to, że skoro tak to on nie ma po co tu przychodzić przez ten czas. Dodatkowo bardzo się zmartwił o moją nogę, z którą mam problemy. Wziął ode mnie numer telefonu i stwierdził, że będzie dzwonił się dowiadywać, co u mnie słychać. 

Naprawdę niezwykłe, że poznajemy kogoś i z dnia na dzień ta osoba martwi się o nas bardziej, niż najbliżsi nam ludzie. Każdego dnia, mimo przeciwności losu, fatyguje się, żeby dowiedzieć się, jak się czujemy i żeby przynieść nam drugie śniadanie. 


Gdybym była zamknięta, niechętna do rozmowy, nie zaprzyjaźniłabym się z Bogusiem. Kto by pomyślał, że w tak wielkim mieście, znajdą się ludzie, przypadkowi ludzie, których będzie interesował nasz los. 

W pracy poznałam wielu ludzi, którzy codziennie witają mnie uśmiechem, pytają co u mnie, jak mija czas. Kobietki, którym odkładam książki pod ladę, jak tylko przyjdzie nowa dostawa, zawsze mnie uściskają i podziękują. Warto jest być życzliwym i zwyczajnie w świecie dobrym dla innych. Odwzajemniona radość - to chyba najbardziej lubię i to właśnie napełnia mnie szczęściem. 


Miałam w pracy taką sytuację, że Pani zapomniała wziąć reszty w postaci bodajże 10zł (o ile dobrze pamiętam, mniejsza o to). W między czasie, jak wychodziła zdążyła stworzyć się już kolejka. Zauważyłam, że pod paragonem leży banknot i byłam pewna, że należy do niej. Nie myślałam wtedy za wiele, wybiegłam szybko ze swojego kiosku, mówiąc że za moment wracam. Złapałam Panią i oddałam jej resztę. Była zaskoczona, bardzo mi dziękowała, a po powrocie do Inmedio, ktoś tam zaczął mi bić brawo. To było dość zabawne, speszyłam się i po chwili roześmiałam. Pan z kolejki rzucił, że nie jedna osoba, schowałaby sobie to do kieszeni. Może nie zbawiłam tym czynem świata, ale Pani nie wyglądała na zamożną. I właśnie te 10zł mogłoby ją zbawić. Dlatego - bądźmy bezinteresowni i miejmy oczy szeroko otwarte! Nawet w takich błahych sprawach, możemy komuś pomóc lub po prostu sprawić radość. 


Nie byłabym sobą, gdybym nie napomknęła o zbliżających się świętach, a co za tym idzie, byciu właśnie bezinteresownym! Na świecie jest bardzo dużo osób potrzebujących, chorych, samotnych. Zróbmy prezent komuś na święta i ofiarujmy jakiś grosik na cele charytatywne. Jeśli ktoś nie chce przelewać pieniędzy z różnych przyczyn, jest także wiele akcji, które mogą nie tylko komuś pomóc, ale również wywołać uśmiech na twarzy. M.in możemy wysłać kartkę świąteczną/list do chorych dzieci, co doda im sił i wsparcia w ciężkiej walce. TUTAJ
Przy niektórych sklepach spożywczych, co roku są prowadzone zbiórki produktów spożywczych oraz chemicznych dla biednych rodzin. Gdybyście coś takiego spotkali - zachęcam żebyście coś wrzucili. 
Kolejną akcją jest Szlachetna Paczka, o której zapewne każdy z Was już słyszał. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się więcej na ten temat - odsyłam tutaj. 



Jeśli chodzi o kolejny post, pojawi on się dopiero po Nowym Roku. Dlatego przez ten czas możecie pisać w komentarzach, o czym chcielibyście poczytać, co Was interesuje. A może macie jakieś pytania? Śmiało! 

Z racji, że do świąt nie pojawi się już nic nowego to chciałabym Wam życzyć, żebyście byli szczęśliwi. Spełniali się, nie patrząc na innych. Żebyście byli zdrowi, duzi i uśmiechnięci! Spędzili święta w rodzinnym gronie, odłożyli wszelkie troski na bok i cieszyli się swoim towarzystwem.
Trzymajcie się ciepło!!! Buziaki!

piątek, 9 czerwca 2017

WARR;OR


Witajcie kochani.
Dziś chciałabym trochę napomknąć o mojej małej dziarce i w ten sposób nawiązać do tego, co na ten moment się u mnie dzieje.

Mam bardzo pozytywny stosunek do tatuaży, jednakże muszą one mieć jakieś drugie dno, coś znaczyć, przypominać nam o czymś. Nigdy nie zgodziłabym się na wpuszczenie sobie tuszu pod skórę, robiąc jakiś wzorek, który po prostu mi się podoba i później chodzić z nim całe życie. Dla mnie to trochę abstrakcja, bo z wiekiem zmienia nam się gust i robienie tatuaży bez większego sentymentu i głębszego znaczenia jest według mnie nieco niedorzeczne, ale to tylko i wyłącznie moja opinia.
Swój tatuaż zrobiłam ok. rok temu. Była to w pełni przemyślana decyzja. 


Warrior, jak większość Was zapewne wie, oznacza wojownika. Jest to nawiązanie do mojej nieuleczalnej choroby oraz do tego, z czym muszę się zmierzać na co dzień. To nie lada walka, którą muszę staczać ze swoim organizmem. Zamiast literki "i", jest wstawiony średnik. Nie jest on wstawiony bez powodu. Ma ukryte znaczenie. Średnik oznacza ludzi, którzy byli w depresji, popadli w załamanie przez swoje, życiowe problemy, ale udało im się odbić od dna. Tak też było ze mną. Kiedy dowiedziałam się o crohnie to brzmiało jak wyrok. Zamknęłam się w sobie, nie chciałam z nikim rozmawiać, przesypiałam całe dnie, nawet przez pewien czas chodziłam do psychologa. Nie potrafiłam zrozumieć, czemu to akurat spotkało mnie. Miałam przeróżne myśli, nawet te najgorsze. Ale wyszłam z tego. Pogodziłam się z tym i nauczyłam się normalnie żyć. Dziś, tatuaż na moim przedramieniu pomaga przetrwać mi te najgorsze chwile. Są momenty, w których mam ochotę już zejść z tego świata, powiedzieć "dość tego wszystkiego". W takich sytuacjach mój napis na ręku ratuje całą sytuację. Przecież jestem wojownikiem, mam średnik - odbiłam się od dna, nie mogę znów do tego doprowadzić. Muszę walczyć, bo inaczej nie byłabym godna chodzić z wyrytym napisem "warr;or".

Tatuaż również pomaga mi na ten moment. To, co się u mnie aktualnie dzieje to jakiś kabaret. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy śmiać się, czy płakać z bezsilności. 
W poprzednim poście, wspominałam Wam, że teraz moja choroba zaczęła atakować mi kości. Prawa noga tak okropnie boli, że powoli kuleję, w nocy nie mogę spać z bólu. Postanowiłam nie czekać i jechać do prywatnej kliniki, wykonać prześwietlenie kości. Pani przy rejestracji była nieco zaskoczona, że to ja umówiłam się na badanie. Dopytywała trzy razy, czy na pewno chodzi o mnie, bo przecież jestem taka młodziutka, a densytometrię (badanie gęstości kości) wykonuje się powyżej 60.roku życia. 
Idąc pod gabinety, gdzie lekarze wykonywali prześwietlenie, minęłam kilka starszych osób, starszych od moich dziadków. W głowie pojawiło się pytanie "Co ja tutaj robię? Przecież mam dopiero dwadzieścia lat..".
No cóż, ale jak boli to nie można bagatelizować sprawy. Badanie wykonane, otrzymałam od razu wyniki. Jak je zobaczyłam to nogi pode mną się ugięły. Diagnoza: osteopenia, początkowe stadium osteoporozy. Choroba kości, która dopada osoby po siedemdziesiątce. Byłam załamana. Od razu pojawiło się pełno myśli. Skoro teraz ledwo chodzę, to co będzie za rok, dwa? Kula, a później? Wózek? Chyba nikt nie chciałby takiego życia... A niestety, choroba się rozwija i lepiej już nie będzie. 
Wyniki mam i co teraz? Noga z każdym dniem boli coraz mocniej, żadne leki przeciwbólowe nie pomagają. Wizyta u mojej gastroenterolog dopiero koniec września. Szybko skontaktowałam się z kliniką, w której moja doktor przyjmuje prywatnie. Udało się mnie umówić i w środę byłam na wizycie. 
Poza nogą, od jakiegoś czasu pojawiły się również problemy jelitowe. Jak tylko zjem to od razu biegnę do toalety, ściska mnie w jelitach, aż mam pewnego rodzaju skurcze. Podczas wizyty u gastroenterolog padła decyzja o hospitalizacji i wykonania rutynowej kolonoskopii, bo ewidentnie coś zaczyna się dziać. Pani doktor chciała kłaść mnie na dniach, ale nie zgodziłam się, bo rodzice organizują swoją 25.rocznicę ślubu, a później jest Opener, na którego czekałam cały rok... Dogadałyśmy się, że na początku lipca od razu kładę się do MSWia, a do tego czasu dostanę sterydy, aby zahamować wszelkie objawy i zyskać na czasie. Dodatkowo dostałam silne leki przeciwbólowe z tramalem, które mają uśmierzyć ból nogi i dodatkowo nie zaszkodzić jelitom. 
Już po wyjściu z kliniki trochę byłam przybita. Sterydy, znowu pobyt w szpitalu i to w dodatku na same wakacje... No i przede wszystkim - coś znowu zaczyna się dziać w jelitach, a dopiero co niedawno miałam operację... Pani gastroenterolog podała mi swój numer prywatny, abym zadzwoniła do niej w czwartek i dowiedziała się, kiedy konkretnie mam się wstawić do szpitala. 
To, co usłyszałam w słuchawce, przybiło mnie podwójnie. "Musimy natychmiast kłaść panią do szpitala. Ten ból nogi może być spowodowany naciekiem z otrzewnej, co wiąże się z dużą ilością płynu, która uciska na nerw.. To może wskazywać na zapalenie otrzewnej. Nie chcę mieć później pani na sumieniu. Rozumiem, że ma pani ważne wydarzenia i chciałaby pani przedłużyć sobie czas, ale w tym wypadku chyba nie możemy tak postąpić. Przedyskutuję jeszcze w poniedziałek rano z panią profesor, kiedy ostatecznie widzimy się w szpitalu. Będziemy w kontakcie, do usłyszenia."
Zapalenie otrzewnej?! Przecież to jest stan zagrażający życiu. Już raz, prawie dostałam sepsy, teraz to... Historia lubi się powtarzać, tylko czemu akurat mi? Tuż po operacji, każdy myślał, że będzie już wszystko dobrze. No niestety, nie w tej chorobie. Tu wszystko może się zdarzyć. Mam dość szpitali, badań, igieł i wszystkiego, co z tym związane. Znowu miałam ochotę się poddać. Ale nie mogę. Nie jestem tchórzem tylko wojowniczką. Muszę walczyć. Co ma być to będzie, nic nie dzieje się bez powodu. 
Zebrałam się w sobie i przetrwam to. Jeśli będzie konieczna ponowna operacja, trudno. Człowiek jest w stanie wszystko znieść, a cierpienie buduje nasz charakter.
To już nudne, ale naprawdę chciałabym Wam napisać, abyście cieszyli się z życia i korzystali z niego na maksa. Ono jest takie nieprzewidywalne... Tak bardzo cieszyłam się z tegorocznych wakacji, rocznicy ślubu rodziców, Openera. I bum. Chyba trzeba będzie odsprzedać bilet. To takie przykre, ale zdrowie jest najważniejsze, pamiętajcie o tym.



Trzymajcie za mnie kciuki, aby wszystko jednak wyszło dobrze i żebym nie spędziła wakacji w szpitalu. 

Buziaki, bądźcie zdrowi i nie załamujcie się niczym. Walczcie dzielnie!!! :)))






sobota, 27 maja 2017

HIERARCHIA WARTOŚCI

Pamiętaj że wszystko, co uczynisz w życiu, zostawi jakiś ślad. Dlatego miej świadomość tego, co robisz.
Każdy z nas posiada komplet zasad, wartości oraz norm moralnych, które są życiowymi drogowskazami. Owe wartości pokazują, jakimi jesteśmy ludźmi a także, jak traktujemy drugiego człowieka. Sami kreujemy indywidualną hierarchię wartości poprzez ustanowienie priorytetów. Wystarczy postawić sobie pytanie: Co jest dla mnie najważniejsze? Niby banalne, ale po głębszym zastanowieniu się, nietrudno dojść do wniosku, że to wcale nie jest takie oczywiste. 

Duża część osób na to pytanie odpowiedziałaby - zdrowie, to ono jest najważniejsze i nie ma nic cenniejszego. To w pełni zrozumiałe, nie da się go kupić za żadne pieniądze. Aczkolwiek, wydaje mi się, że to nie jest do końca tak. Ludzie twierdzą, że zdrowie jest jedną z ważniejszych wartości, ale czy naprawdę w pełni je szanują? Komuś coś dolega, czy idzie od razu do lekarza przebadać się? Nie, bo po co? Samo przejdzie. Czasem nawet głupie przeziębienie może przerodzić się w coś poważnego. Bagatelizowanie różnych objawów, zwlekanie z wizytą u lekarza - takie zachowania wcale nie okazują zdrowia jako najważniejszej wartości. 

Tak samo dzieje się w innych przypadkach. Ludzie twierdzą, że szczerość, prawdomówność i lojalność to fundamenty całej struktury wartości, a przy pierwszej, lepszej okazji, kłamią jak z nut. Każdy z nas wymaga od drugiego człowieka wiarygodności oraz autentyczności, ale czy my sami, również dajemy to od siebie? Sama miałam styczność z ludźmi, którzy zarzekali się, że lojalność jest dla nich najważniejsza. Po czasie, okazało się, że nie znałam bardziej dwulicowych osób od nich. Twarzą w twarz ładnie, pięknie, a za plecami... wstrętne obgadywanie. Według mnie to mija się z wartością, jaką jest szczerość.

Moją główną podstawą w hierarchii wartości jest szacunek. Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której mogłabym potraktować kogoś jak śmiecia, bo nie ma pieniędzy. Dla mnie człowiek jest człowiekiem, niezależnie od sytuacji życiowej, statusu materialnego, wyglądu, czy czegokolwiek innego. Strasznie drażni mnie w ludziach, jeśli ktoś uważa się za lepszego, bo ma wygodne życie, dobrze płatną pracę i markowe ubrania. Najistotniejszy jest charakter człowieka, to co ma w środku, reszta to tylko dodatki, które nic nie znaczą. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć takiej zarozumiałości i chyba nigdy nie zrozumiem. 

Szacunek jako wartość, nie odnosi się tylko do drugiego człowieka, ale również do nas samych. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, era najróżniejszych aplikacji randkowych typu Tinder. Nie chcę nikogo urażać, ale dla mnie to obrzydliwe, jak można umawiać się z nieznajomym na przelotny seks. Jak można w ogóle, co tydzień chodzić z kimś innym do łóżka i to jeszcze z kimś, kogo praktycznie się nie zna. Albo podrywać zajętych facetów/kobiety, co gorsza, już zaobrączkowanych! Według mnie jest to kompletny brak szacunku do samego siebie oraz do swojego ciała. Najbardziej przykre jest to, że w dzisiejszych czasach jest to na porządku dziennym.

Jeśli chodzi o mój, własny szereg wartości to nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Staram się po prostu żyć tak, aby być szczęśliwym człowiekiem, nie krzywdzić przy tym innych osób, pomagać potrzebującym i dawać ludziom radość. Wiadomo, że nie zawsze się to udaje. Każdy człowiek popełnia błędy, ale są to co najwyżej potknięcia, a nie notoryczne zachowania. 

Może to już nudne, bo piszę to po raz kolejny, ale doceniam każdą chwilę swojej egzystencji. Korzystam z życia, dopóki mogę w miarę normalnie funkcjonować. Zdrowie płata różne figle, zwłaszcza te moje zdrowie, ale to właśnie napędza do tego, aby cieszyć się z najmniejszych rzeczy. Przykładem może być nawet to, że mogę pozwolić sobie na zjedzenie czekolady, co w czasie zaostrzenia jest wykluczone. Dla innych może to być śmieszne, ale wyobraźcie sobie, że przez dłuuuugi okres nie możecie jeść nic słodkiego, doprawionego, smażonego i pieczonego. Aż w końcu nastaje moment, że przez chwilę czujecie się w porządku i zdrowie pozwala na zjedzenie batonika. Może to i durne, ale uwierzcie, że to naprawdę cudowne uczucie :)

Moja choroba to nie tylko kwestie jelitowe i żołądkowe to również niszczenie całego organizmu. Właśnie na ten moment Crohn daje mi się we znaki, bo rzuca mi się na kości, ból jest nie do wytrzymania. Znam osobiście kilka osób ok.25 roku życia, które także borykają się z tą chorobą i chodzą już przy kulach. Nie jest kolorowo, ale póki mogę to cieszę się z tego, że jeszcze mogę o własnych siłach chodzić, trochę potańczyć, czy poskakać. Staram się nie myśleć o tym, co będzie za X- czasu, chociaż naprawdę nie jest łatwo.




Kochani, chciałam przeprosić za tak długą nieobecność. Sporo się u mnie działo ostatnimi czasy i przyznaję, że ciężko było mi znaleźć godzinkę, czy dwie, aby tutaj coś opublikować. Aczkolwiek(!), teraz postaram się wygospodarować sobie czas tak, by wpis pojawiał się mniej więcej raz w tygodniu. Mam nadzieję, że dotrwam w postanowieniu :) Chciałam również podziękować za wszystkie, pozytywne wiadomości, które otrzymałam. To niesamowite, jak wiele osób trzyma za mnie kciuki! Dziękuję :)))))) 

Poniżej zamieszczam zdjęcia z weekendowego pobytu w Częstochowie. Było cudownie, a Jasna Góra jest magicznym miejscem, które na samą myśl, wywołuje u mnie ciarki.












Piszcie koniecznie, co dla Was jest najważniejsze i co myślicie na temat mojego postrzegania świata :) Trzymajcie się ciepło, do następnego! 

środa, 12 kwietnia 2017

SZCZĘŚCIE

 Co Cię uszczęśliwia? Co kochasz robić? Czy jesteś szczęśliwy?

Będąc dwa miesiące temu w szpitalu, poznałam pewną kobietę. Leżała na łóżku tuż obok mnie. Przywieziono ją, kiedy ja powoli stawałam na nogi i uczyłam się chodzić na nowo. Okazało się, że chorujemy na tę samą chorobę i ona również miała akcję ratowania życia, tylko u niej przebiegało to w bardziej bezwzględny sposób. Los nie był dla niej taki łaskawy i nie udało uchronić się jej od stomii. Obudziła się mając przy sobie aż dwa worki (jeden od jelita cienkiego, drugi od grubego). Widziałam, jak bardzo cierpi z tego powodu. To musi być przeokropne uczucie, kiedy budzisz się rano, idziesz jak co dzień do pracy i nagle okazuje się, że jelita wariują, i choroba daje o sobie znać. Trafiasz do szpitala, pada decyzja o natychmiastowej operacji. Po wybudzeniu, okazuje się, że masz wyłonione jelita. Dodatkowo leżysz nago, bo nie masz ze sobą żadnych piżam ani dodatkowych rzeczy, bo najzwyczajniej w świecie nie byłaś na to przygotowana. Nikt nie wie, że leżysz w szpitalu i jesteś tuż po operacji, ponieważ wszystko tak szybko się działo, że nie było czasu, aby kogokolwiek poinformować. Straszne, prawda?


Nie chcę zdradzać imienia tej kobiety, dlatego nazwijmy ją Kasia. Kiedy zaczęła przyglądać się swojej stomii, miała łzy w oczach i zaczęła mówić, że chyba wolałaby umrzeć. To był jeden z pierwszych momentów po operacji, kiedy zaczęła rozmyślać nad swoim życiem. Kobieta, którą poznałam jest architektem budowlanym, dobrze jej się żyje, typ bizneswoman. Niejedna mogłaby jej pozazdrościć dorobku oraz kariery. Aczkolwiek pieniądze to nie wszystko. Zdrowia nie da się kupić, jak również miłości, czy wielu innych bezcennych uczuć, więzi.


Nastał wieczór, odwróciłam się głową do ściany i próbowałam zasnąć. Kasia zaczęła do mnie szeptać: Sandra, co Cię uszczęśliwia? Co kochasz robić? Trochę mnie zamurowało. Nigdy nikt nie zapytał mnie ot tak, co sprawia, że jestem szczęśliwa. Na początku myślałam, że może zaczęłam tracić rozum po wstrzykniętej morfinie i nawet nie zareagowałam. Ale po chwili znów usłyszałam pytanie: Sandra, jesteś szczęśliwa? Wtedy już wiedziałam, że wszystko ze mną w porządku i rzeczywiście, ktoś próbuje nawiązać ze mną rozmowę. Odwróciłam się i zaczęłyśmy dyskusję. Opowiedziałam Kasi, co uwielbiam robić, przy czym czuję się naprawdę spełniona. I wtedy ona uświadomiła mi, że mimo iż coś sprawia mi ogromną przyjemność, tak naprawdę nie rozwijam tego i zajmuję się zupełnie czymś innym. 


Dlaczego tak się dzieje? Czemu nie brniemy w coś, co daje nam satysfakcje i radość? Ograniczamy się, bojąc się opinii innych ludzi. Zważamy na to, co ktoś sobie pomyśli. Tylko... po co? Przecież Ci ludzie nie przeżyją za nas życia.


Jeszcze do niedawna sama żyłam pewnymi schematami. Od zawsze pragnęłam mieć bloga, wstawiać zdjęcia swoich codziennych stylizacji, pisać swoje przemyślenia na dany temat, ale nigdy nie miałam wystarczająco odwagi. Zawsze z tyłu głowy towarzyszyła mi myśl: "I tak nic z tego nie będzie, nikt nie będzie czytał twoich wypocin". Przyznam się szczerze, że bałam się reakcji ludzi. Bałam się tego, że zostanę wyśmiana. Z natury jestem bardzo wrażliwa, przejmuję się wszystkim, dlatego stwierdziłam, że nie ma sensu dokładać sobie zmartwień.


Kolejnym schematem, w którym pewien czas tkwiłam były studia ekonomiczne. Nie czułam się na nich dobrze. Byłam tam, bo byłam. Fakt, że bardzo się przykładałam i uczyłam, ale to nie było to. Nie czułam tego. Planowałam wziąć urlop dziekański, o którym już wcześniej wspominałam, ale po głębszych przemyśleniach zrezygnowałam. Chciałam kontynuować ekonomię, bo ludzie pomyśleliby, że zawaliłam, że nie poradziłam sobie. Mimo wszystko chciałam brnąć dalej, bo ambicja nie pozwalała mi, aby ktoś pomyślał w taki sposób. Z obecnego punktu widzenia, wydaje mi się to nadzwyczaj śmieszne. Nie wiem, jak mogłabym zrobić taką głupotę i zmarnować kilka lat swojego życia dla opinii innych ludzi.


Rozmowa z Kasią uświadomiła mi bardzo wiele. Zaczęłam inaczej postrzegać życie. To ja mam być szczęśliwa i czuć się spełniona. Jeśli nie wyrządzam tym nikomu krzywdy to powinnam realizować swoje pasje oraz marzenia. To my sami jesteśmy kowalami swojego losu. Sami wybieramy drogę, którą później będziemy iść. To wszystko od nas zależy, jak będzie wyglądać nasze życie. Nie pozwólcie nikomu się ograniczać, a także nie ograniczajcie siebie sami.


Jakiś czas temu dostrzegłam również pewną rzecz. Często miewałam sytuacje, w których potrzebowałam z kimś porozmawiać, pobyć w czyjejś obecności, wypić z kimś głupią herbatę. Kiedy dzwoniłam do niektórych osób, miały mnie po prostu gdzieś. Albo nie odbierały, albo nie interesowało ich to, albo miały dużo nauki, a tak naprawdę później okazywało się, że były sobie na imprezie. Miałam takich sytuacji multum. Zawsze machałam na to ręką, nie robiłam z tego żadnego problemu, nie jestem osobą konfliktową. 


Później sytuacje się odwracały. Te osoby potrzebowały ode mnie pomocy, bądź po prostu nie miały z kim wyjść, a nudziło im się w domu. Bardzo mnie to drażniło, ale zawsze dusiłam to w sobie i odpuszczałam. Pędziłam jak głupia z pomocą. Nawet, gdy nie miałam czasu to potrafiłam znaleźć dziesięć minut w ciągu dnia, bądź poprzekładać mniej ważne, zaplanowane rzeczy.


W końcu doszłam do wniosku, że koniec z tym. Nie będę więcej się poświęcać dla kogoś, kto nawet nie jest w stanie zapytać mnie, jak czuję się po operacji. Jeśli nie mam ochoty widzieć się z daną osobą to po prostu się z nią nie widzę. Kiedyś to było dla mnie nie do pomyślenia. Nie chciałam robić nikomu przykrości i zawsze przytakiwałam na propozycje spotkań. Teraz zaczęłam myśleć o sobie i o tym, że w tym czasie mogę robić rzeczy, które naprawdę mnie uszczęśliwiają. Szkoda marnować czas na spotkania, które są wymuszone i nie przynoszą nam żadnej radości, wręcz przeciwnie.


Założyłam bloga, którego zawsze pragnęłam i jestem szczęśliwa. Robię to, co lubię. Zrezygnowałam z ekonomii, ponieważ nie czułam tego. Od dawna marzyłam o własnym salonie piękności. Od października zaczynam kosmetologię i będę dążyć do tego, aby moje marzenie stało się rzeczywistością. Niezależnie od tego, co kto sobie pomyśli. W tym wszystkim to ja jestem najważniejsza i będę robić wszystko by być w pełni szczęśliwa.


Wracając do mojej kochanej Kasi. Zaczęła rozmyślać nad swoim życiem, ponieważ była w kluczowym momencie. Nagle świat się zatrzymał, tuż przed sobą miała śmierć, której uniknęła. Miała pieniądze, dobrze prosperującą firmę, ale co jej z tych dóbr materialnych? Była zapracowana, nie miała czasu aby spędzić chwilę z córkami, z mężem jej się nie ułożyło, zdrowie szwankowało. Dopiero wtedy zaczęła sobie uświadamiać, że przecież nie czuje się spełniona. Doszła do wniosku, że ma za sobą prawie pół życia, a nie robi nic, co by ją uszczęśliwiało. Pogoń za pieniądzem przysłoniła jej oczy. Dlatego próbowała wbić mi do głowy, żebym szła w kierunku swoich zainteresowań oraz pasji. Póki jeszcze jestem młoda i póki nie jest za późno. 


Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl. Czy jesteś szczęśliwy? Czy robisz to, co kochasz? Czy rozwijasz swoje pasje? Życie jest naprawdę nieprzewidywalne i nie ma czasu, aby żyć jakkolwiek, byle jak. 


Czy ja jestem szczęśliwa? Mimo, że czasami bywają chwile zwątpienia, gorsze dni to jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. 


Fakt, jestem chora, ale to niczego nie zmienia. Nie mam pretensji do losu. Nie płaczę nad tym, dlaczego to właśnie mnie spotkało. Dzięki temu nabrałam więcej siły i pokory. Na własnej skórze doświadczyłam wiele bólu oraz cierpienia, te wszystkie przeżycia kształtują mój charakter. 
Doceniam każdą chwilę swojego życia, cieszę się z najmniejszych rzeczy. W końcu piękno tkwi w małych i prostych rzeczach, wystarczy je dostrzec. 


Miałam już nic nie dodawać do świąt, ale jednak. Kobieta zmienną jest. Poczułam nagły przypływ weny twórczej i stwierdziłam, że nie może się zmarnować! Mam nadzieję, że was nie zanudziłam.



Dajcie koniecznie znać w komentarzach, jakie jest wasze zdanie na temat postrzegania szczęścia. Trzymajcie się ciepło i róbcie wszystko, abyście byli szczęśliwi :)

wtorek, 4 kwietnia 2017

Diagnostyka IBD oraz Q&A

Zbierałam się za ten wpis bardzo długo, ponieważ cały czas coś mnie od tego odciągało. W końcu znalazłam chwilkę i postanowiłam tutaj zawitać :) W przedostatnim poście obiecałam, że opiszę, jak to się stało, że zachorowałam, czym to się objawiało, jak się czuję obecnie itp, dlatego póki co, skupię się właśnie na tym. 


Byłam wtedy w drugiej klasie liceum. Czerwiec, świeciło słonko, ostatnie dni szkoły, zostały tylko jakieś pojedyncze "wyciągania się" na lepszą ocenę. Czuć było wakacje, listy obecności nie były już sprawdzane, na szkolnych korytarzach panowały pustki. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że jedna z nauczycielek trochę się na mnie uwzięła. Śmiało mogę powiedzieć, że byłam jedną z lepszych uczennic owego przedmiotu, którego ta pani uczyła. Notorycznie mnie pytała, jakby czekała, kiedy w końcu powinie mi się noga. Chcę nawiązać do tego, że ze stopni oraz moich umiejętności wychodziła mi bardzo dobra ocena. Jednakże pod koniec roku, kiedy na dworze było już tak pięknie, pani postanowiła, że zaniży mi ocenę do dostatecznej, ponieważ opuściłam kilka zajęć (wszyściutko było usprawiedliwione). Miałam już wtedy drobne problemy zdrowotne(niezwiązane z jelitami) i nie miałam możliwości dotrzeć na lekcje. Nauczyciele o tym wiedzieli, gdyż to było zgłaszane przez moją mamę. Oczywiście braki z zajęć nadrabiałam w domu i byłam przygotowana na każdą lekcję. Musiałam pisać egzamin z całego roku, aby udowodnić, że zasługuję na ocenę, na którą pracowałam przez całą drugą klasę liceum. Miałam niecały dzień na przygotowanie. Niestety ta sytuacja tak silnie wpłynęła na moją psychikę, że nie mogłam się skupić, płakałam cały czas i zastanawiałam się, jak można tak potraktować człowieka. To tylko głupia ocena, która nigdzie się nie liczy, teraz miałabym to gdzieś, ale wtedy poczułam się jak totalne zero. Nie po to przez cały rok ciężko pracowałam, żeby ktoś później potraktował mnie w taki sposób. Finalnie zostałam z oceną dostateczną, a tydzień później zaczęły się silne bóle brzucha. Dziennie odwiedzałam toaletę jakieś 15-18 razy dziennie, a w ciągu dwóch tygodni schudłam 13kg. Stres tak silnie zadziałał, że zaczęła rozwijać mi się choroba, z którą już zostanę do końca życia. Były wakacje, wszyscy super spędzali czas, a ja leżałam w szpitalu, wycieńczona do granic możliwości.

Po wykonanych badaniach, tzw. markerach, lekarze jednogłośnie stwierdzili, że to rak jelita grubego. Rodzice zakazali lekarzom, żeby cokolwiek mi powiedzieli, więc nie byłam niczego świadoma. Pewnego dnia, zjechała się do mnie cała rodzina, wszyscy mieli łzy w oczach, tata ciągle wychodził z sali, bo nie mógł wytrzymać. Wyglądałam bardzo kiepsko, miałam przetaczaną krew i myślałam, że to doprowadziło wszystkich do płaczu. Zapewniałam, że przecież mam tylko jakieś wrzody i nic mi nie będzie. Wykonano mi kolonoskopię, gastroskopię i biopsję, na tych badaniach nic nie zostało wykryte. Wtedy lekarze zaczęli się zastanawiać, co mi jest, skoro w badaniu histopatologicznym wszystko było w porządku. Ostatecznie zostałam wypisana ze szpitala z diagnozą silnie zapalonej błony śluzowej żołądka. Po wyjściu ze szpitala niestety nic nie było lepiej. Dalej odwiedzałam toaletę ok.20 razy dziennie, chudłam, no i nie wytrzymywałam z ogromnych bóli brzucha. Zostałam skierowana do szpitala MSWia w Warszawie z napisem "PILNE" i wieloma wykrzyknikami. Będąc już na oddziale, miałam wykonaną enteroklizę. Nigdy więcej się na nią nie zgodzę, to było okropne! Przez nos do gardła założono mi gumową rurkę, która miała długość ok. 2-3metrów. Musiałam chodzić po korytarzu, pchać ją sobie do gardła i cały czas połykać, żeby dotarła do jelit. To były 3h katorgi. Kiedy już całość została zaaplikowana, byłam prześwietlona, czy rurka rzeczywiście trafiła tam, gdzie powinna.
Okazało się, że skręciła się w żołądku. To oznaczało, że muszę przechodzić przez to jeszcze raz. Rurka została wyciągnięta, wsadzona jeszcze raz przez nos do gardła i musiałam znowu chodzić i ją połykać. Pomijam już fakt, że przez cały ten czas, nie mogłam mówić, miałam odruchy wymiotne, no i towarzyszył temu ból. Kiedy już skończyłam, znowu zostałam wysłana na prześwietlenie. Modliłam się, żeby tym razem się nigdzie nie skręciła, bo trzeci raz bym tego nie wytrzymała. Na szczęście wszystko się powiodło. A następnie do rurki wlano płyn, ażeby jelito się wypełniło i wykonano tomografię. Badanie potwierdziło chorobę Leśniowskiego Crohna i od wtedy musieliśmy się ze sobą zaprzyjaźnić :)

Aktualnie jestem po operacji, czuję się okej. Brzuch nie daje o sobie znać, żyję sobie jak normalny człowiek i jest fajnie. Jeśli chodzi o jedzenie to w tej chorobie każdy organizm reaguje inaczej. Ja tuż po operacji jadłam codziennie zupy, gotowaną pierś z kurczaka i zero cukru. Dopiero po jakimś czasie odważyłam się zjeść pierwsze ciastko i to było cudowne uczucie! :D Teraz pozwalam sobie na wiele, jem czekoladę, świeże owoce i warzywa, słodzę herbatę, czasem zjem schabowego i jest okej! Nie odczuwam żadnych objawów. Są rzeczy, po których źle się czuję, dlatego ich unikam. Nie jadam kukurydzy, kiszonej kapusty i ogórków, orzechów, mleka, śmietany itp itd. Nie stosuję żadnej diety. Nie chcę odmawiać sobie przyjemności z jedzenia, kiedy czuję się dobrze. Lekarze kazali żyć normalnie i jeść normalnie, jeśli organizm na to pozwala. Choroba i tak się rozwija, a dieta nie zatrzyma tego mechanizmu. Więc póki jest dobrze to korzystam, jak tylko mogę. Jeśli chodzi o alkohol, nie zamierzam na razie próbować. Z czasem może się skuszę na jakiegoś drinka, ale myślę, że póki co, to za szybko. Wcześniej przed operacją, owszem, piłam alkohol na różnych spotkaniach ze znajomymi i czułam się w porządku. Na drugi dzień nie było żadnych objawów choroby. Szkodziło mi jedynie piwo, po którym później jelita nie dawały mi żyć. Czasem ludzie wytykają mi, że jak to, przecież jesteś chora, a jesz słodycze, albo pijesz sobie alkohol. Jeśli jestem w remisji, czyli czuję się dobrze i nie mam objawów choroby to chcę żyć jak normalny człowiek. Lekarze sami to zalecają, więc nie robię nic nieodpowiedzialnego. Nie wiem, jak długo potrwa u mnie taki stan remisji, dlatego chcę korzystać jak tylko mogę. Przyjdzie jeszcze czas na jedzenie suchych biszkoptów, nieprzyprawionego i gotowanego jedzenia. Zaostrzenie niestety jest bezlitosne i wtedy nie ma innego wyjścia. 


Pod ostatnim wpisem zaproponowałam zabawę w Q&A. Pojawiło się kilka pytań, za co bardzo dziękuję! Przejdźmy więc do sedna :)

1. Dlaczego zdecydowałaś się założyć bloga? Nie boisz się opinii publicznej? Co na to Twoja rodzina?
Od zawsze chciałam mieć bloga, ale nigdy nie miałam odwagi, aby go założyć. Sytuacja, która miała miejsce ponad miesiąc temu, o której opowiadałam w pierwszym wpisie, dała mi mega kopa i uświadomiła wiele rzeczy. Życie jest krótkie i ulotne, nie ma czasu na bezczynne siedzenie. Jeśli czegoś chcemy, powinniśmy to zrobić. Na początku trochę bałam się, jak ludzie zareagują na to wszystko. Tym bardziej, że podzieliłam się tak osobistą historią. Tak naprawdę byłam przekonana, że popłynie fala złośliwości i ludzie za wszelką cenę będą chcieli wbić mi nóż w plecy. Zostałam przemiło zaskoczona. Jestem wzruszona tym, jak ludzie to odebrali. Ilość pozytywnych komentarzy oraz prywatnych wiadomości doprowadziła mnie do łez. Jeśli chodzi o moją rodzinę to są szczęśliwi, że prowadzenie bloga sprawia mi frajdę :)

2. Kiedy masz ogromnego doła, jaka myśl motywuje cię żeby było lepiej?
Są momenty, że popadam w mini "depresję", nie chcę z nikim rozmawiać, zamykam się w pokoju, słucham dołującej muzyki, płaczę i rozmyślam nad swoim życiem. Po chwili dochodzę do wniosku, że przecież są na świecie ludzie, którzy mają o wiele, wiele gorzej. Nie mają co jeść, są sparaliżowani, niewidomi, nie mają gdzie mieszkać itd. Nie chodzi tutaj o to, że uszczęśliwia mnie ludzka krzywda. Po prostu wtedy uświadamiam sobie, że moje problemy przy problemach takich ludzi to pikuś.  Zaraz po tym zagłębiam się w różne akcje charytatywne i od razu jest mi lepiej. 

3. Czy będziesz wrzucała na bloga jakieś stylizacje?
Tak! Nie chcę żeby ten blog był monotematyczny i dotyczył tylko i wyłącznie mojej choroby. Planuję robić wpisy o wszystkim. O moim codziennym życiu, o różnych stylizacjach, o kosmetykach, przygodach, które mnie spotkały itp. Już niedługo się za to wszystko zabiorę. Póki co, chciałam dokończyć to, co Wam obiecałam. 

4. Jakie są teraz Twoje aktualne marzenia? Przeczuwam, że największym będzie i tak całkowity powrót do zdrowia, ale oprócz tego, jakiś wyjazd, zrobienie czegoś nowego...
Marzę o tym, żeby moja blizna już się zagoiła, żebym mogła już pojeździć sobie na rowerze i korzystać w stu procentach z tej pięknej pogody. 

5. Gdybyś mogła odwiedzić w tym momencie jedno miejsce na ziemi, pojechać w jakąś podróż, gdzie byś się udała?
Hm, ciężkie pytanie. Jest wiele miejsc, które bardzo chciałabym odwiedzić i mieć na to odpowiednie fundusze.  Ale gdybym miała już taką możliwość to wybrałabym piękne Malediwy, na których mogłabym w pełni odpocząć.

6. Czy chciałabyś mieć dzieci? Jeśli tak to ile i w jakim wieku?
Kocham dzieci! Jak najbardziej chciałabym mieć swoje, jeśli zdrowie pozwoli to najlepiej całą gromadę! Ciężko powiedzieć w jakim wieku. Gdyby nie studia i fakt, że nie pracuję, co wiąże się z brakiem pieniędzy na tak dorosłe życie to już mogłabym zakładać rodzinę.

7. Stresowałaś się maturą? Jakie przedmioty zdawałaś rozszerzone? Jak Ci ogólnie poszło? Byłaś zadowolona?
Jeśli chodzi o mnie to stresuję się każdą, najmniejszą rzeczą.  Maturą również się stresowałam, przeżywałam jak przysłowiowa mrówka okres. Miało to miejsce miesiąc przed. W trakcie matury, o dziwo, byłam wyjątkowo wyluzowana.  Z rozszerzenia zdawałam angielski oraz niemiecki. Cała matura poszła mi całkiem nieźle, a najlepiej rozprawiłam się z matematyką! Dziś żałuję, że nie przystąpiłam do jej rozszerzenia. 

8. Czego nienawidzisz w ludziach? Co cię w nich odrzuca?
Nienawidzę w ludziach chamstwa, złośliwości, pazerności. Odrzuca mnie, kiedy ktoś uważa, że wszystko mu się należy ot tak.

9. Każdy traci jakieś znajomości, kontakty się urywają. Czasem ot tak, a czasem jest ku temu jakiś głębszy powód. Czy szkoda Ci takich urwanych znajomości? Tęsknisz za kimś z kim byłaś w dobrych relacjach?
Niektóre stracone znajomości czegoś mnie nauczyły i dzięki temu wyciągnęłam pewne wnioski. Mówi się, że nic nie dzieje się bez powodu. Aczkolwiek, czasem jak pomyślę, jak bliskie miałam relacje z niektórymi ludźmi to robi mi się smutno. Na pewnych znajomościach bardzo mi zależało, ale nie udało się uratować zerwanych więzi. Jeśli druga strona miała to po prostu gdzieś to na siłę nic się nie zrobi. Może to i lepiej. Teraz widzę, kto kim był.





To był dość obszerny post. Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. I obiecuję, że następne posty będą pojawiać się częściej! Buziaki.


___________________________________________________________
INSTAGRAM: irrytacja
SNAPCHAT: irrytacja

wtorek, 14 marca 2017

Wsparcie jest bezcenne.

Wspieranie drugiego człowieka to jak towarzyszenie mu w wyczerpującej podróży, pełnej niechcianych myśli, niewygodnych uczuć, chwil zwątpienia, szukania celu i sensu życia.

W momencie, kiedy znajdujemy się w trudnej sytuacji życiowej, dopiero tak naprawdę wtedy możemy uświadomić sobie, jakimi ludźmi się otaczamy. Część będzie chciała dla nas jak najlepiej, wyciągnie do nas pomocną dłoń, a druga część, najzwyczajniej w świecie, odwróci się do nas plecami.
Gdybym kilka lat temu została zapytana, ilu mam przyjaciół, nie potrafiłabym zliczyć ich na palcach obu dłoni. Byłam wtedy zwariowaną nastolatką, nic mi nie dolegało, nie miałam żadnych, większych problemów. Wydawało mi się wtedy, że mam naprawdę cudownych przyjaciół, zawsze wszędzie chodziliśmy razem, byliśmy nierozłączni. To były beztroskie czasy, codzienne spotkania, ogniska, imprezy. 
Kiedy okazało się, że poważnie zachorowałam, część znajomości z dnia na dzień po prostu się wykruszyła. Ludzie zaczęli udawać, że mnie nie ma, jakbyśmy nigdy wcześniej się nie znali. To było bolesne, ale dzięki temu, uświadomiłam sobie bardzo wiele. Na miano przyjaciela nie zasługuje osoba, z którą wspólnie chodzi się na imprezy, dzieli miłe i pozytywne chwile. Cierpienie jest nieodłącznym elementem ludzkiego życia i to właśnie ono, powinno być próbą dla przyjaźni.

Największym wsparciem są dla mnie moi rodzice, jak również cała rodzina. W kryzysowych momentach mogę na nich polegać. Na co dzień, nie zawsze każdy z członków rodziny ma czas, aby zadzwonić do siebie, spotkać się i porozmawiać. Każdy ma swoje obowiązki i to w pełni zrozumiałe. Natomiast, kiedy zdarzają się trudne sytuacje, jak np. mój ostatni pobyt w szpitalu i operacja, cała rodzina jednoczy się w mgnieniu oka. To naprawdę piękne, kiedy ludzie potrafią rzucić wszystko inne na boczny tor i przyjechać w odwiedziny do szpitala oddalonego o 150km, bądź dzwonić codziennie z zapytaniem, czy czuję się lepiej.

Przyjaciele - śmiało mogę rzec z czystym sercem, że są najlepsi na świecie. Dają mi pozytywną energię, troszczą się i są dla mnie podporą. Podczas pobytu w szpitalu, codziennie mnie odwiedzali, chcąc umilić mi czas. Rozumieją w pełni moją sytuację i starają się mi pomóc.
Kiedy choroba daje w kość, wkradają się stany depresyjne i jest po prostu źle, wsparciem bywa również internet, a raczej grupa wsparcia z chorobą Crohna. Są tam ludzie, który chorują już wiele lat, są bardziej doświadczeni, zawsze wysłuchają, pomogą oraz dadzą niezły zastrzyk optymistycznego myślenia. 

Wsparcie bliskich jest bardzo ważne, niezależnie od sytuacji, w której się znajdujemy. Człowiek potrzebuje otuchy zarówno w ciężkich chwilach, aby nie załamać się psychicznie, jak i w tych dobrych, długo wyczekiwanych momentach, aby było mu raźniej z myślą, że ktoś trzyma za niego kciuki i go dopinguje.

A Wy? Na czyje wsparcie możecie liczyć najbardziej? :)



PS Pod ostatnim postem, ktoś podsunął pomysł zrobienia wpisu na zasadzie Q&A, czyli pytania z odpowiedziami. Jeśli naprawdę bylibyście zainteresowani to możecie zadawać najróżniejsze pytania, które was nurtują pod tym wpisem, a w następnym zamieszczę je razem z odpowiedziami.

Buziaki!
____________________________________
INSTAGRAM: irrytacja
SNAPCHAT: irrytacja

środa, 8 marca 2017

Trochę chaotycznie

Hej wszystkim!

Chciałabym bardzo Wam podziękować za wszystkie komentarze, ogrom wiadomości prywatnych oraz za grubo ponad 2 tysiące wyświetleń! Jestem wzruszona, nie spodziewałam się tak pozytywnego odbioru mojego wpisu. Właściwie, byłam przygotowana na falę złośliwych komentarzy, a tu takie sympatyczne zaskoczenie. Jest mi przemiło i dziękuję za każde ciepłe słowo. Jesteście przekochani!!!!

Wiele osób pytało mnie, jak to się stało, że zachorowałam, czym to się objawiało, jak czuję się obecnie i czy stosuję jakąś dietę. Zrobię niedługo oddzielny post, aby odpowiedzieć Wam na wszystko odnośnie mojego choróbska. 

Pojawiło się również pytanie odnośnie moich studiów, co teraz? Z wielkim żalem muszę na ten moment się z nimi pożegnać. W przyszłym tygodniu planuję jechać do Gdańska i wziąć urlop dziekański. Nowy semestr rozpoczął się w połowie lutego (kiedy trafiłam do szpitala), ja zacznę normalnie funkcjonować dopiero jakoś koniec marca, jest to zbyt długa nieobecność na zajęciach. Miałabym problem z nadrobieniem licznego materiału, dodatkowo pojawiłby się stres, że jestem tak do tyłu z nauką, a stres jak wiadomo, wpływa bardzo negatywnie na mój stan zdrowia. Szkoda mi tego, ale zdrowie jest priorytetem i najpierw muszę w pełni dojść do siebie. 



Wczoraj byłam w szpitalu na zdjęciu szwów. Każdy zapewniał mnie, że nie mam czego się bać, że to wcale nie boli, dlatego z takim uśmiechem szłam na chirurgię.
Niestety, bolało i to nawet bardzo. Szwy miałam bardzo głęboko osadzone i ciężko było się ich pozbyć. W pewnym momencie aż zaczęłam krzyczeć, bo myślałam, że nie wytrzymam. Lekarz zaczął mnie uciszać i rzucił: "Myszka, zaciśnij zęby. Chyba nie wolałabyś mieć stomii, co? To leż cicho i pozwól mi się skupić." Od razu zamilkłam i w myślach przyznałam mu rację. Cieszę się, że już mam to wszystko za sobą!





Chciałabym Wam jeszcze przedstawić złotą rączkę, cudotwórcę i mojego anioła!!! Dr Chełchowski! Chirurg, który zna się na swoim fachu i wie, co robi. Jak widać, nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych i uratował mnie od stomii, która była nieunikniona. Gdybym miała iść jeszcze raz pod nóż to tylko do Niego. Fantastyczny człowiek. Obiecałam mu, że dodam z Nim zdjęcie, więc tadaaam! 



Gdybyście mieli jakieś pytania to śmiało możecie zadawać je pod wpisem. Nie trzeba mieć tutaj konta, żeby komentować. Gdyby ktoś się wstydził bądź nie chciał ujawniać swojej tożsamości, można dodawać komentarze w pełni anonimowo :)

Buziaki!

____________________________________________
INSTAGRAM- irrytacja
SNAPCHAT- irrytacja

poniedziałek, 6 marca 2017

Banalne, ale prawdziwe - dobro wraca.

Niesienie bezinteresownej pomocy drugiemu człowiekowi, czy istnieje coś piękniejszego na świecie?
Od zawsze byłam zdania, że warto pomagać. Nic nie daje mi tyle radości oraz satysfakcji, jak świadomość, że komuś dzięki moim uczynkom jest odrobinę lżej. Szczere pomaganie nie pozostaje bez echa. Dobro zawsze wraca. I do mnie to dobro również wróciło.

Życie bywa przewrotne. Nie zawsze jest tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Moje życie wywróciło się do góry nogami, kiedy w wieku 18 lat dowiedziałam się, że jestem poważnie chora. Na początku lekarze postawili jasną diagnozę - rak jelita grubego. Po wielu dodatkowych badaniach, pobraniu biopsji, okazało się, że byli w błędzie. Chciałoby się  napisać - całe szczęście, ale okazało się, że choruję na nieuleczaną chorobę jelit - chorobę Leśniowskiego Crohna. Tego paskudztwa nie da się wyleczyć, co najwyżej zaleczyć bardzo silnymi lekami, które dodatkowo obciążają żołądek i wątrobę. Jest to choroba autoimmunologiczna, traktuje mój organizm jak intruza i niszczy go powolutku z każdym dniem. Choroba niesie za sobą ogromny ból i cierpienie, ale pocieszającym faktem jest to, że dzieli się również na okres tzw. remisji, w której nie są odczuwalne żadne objawy. Taką remisję miałam przez rok, do teraz.

Jako studentka pierwszego roku, przekonałam się na własnej skórze, że studia są bardzo stresujące. Tuż po sesji zimowej, choroba dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Miałam tak silne bóle brzucha, że płakałam jak małe dziecko, jednocześnie gryząc palce z bólu. Jelita są wrażliwe na stres, stąd tak zaawansowany rzut choroby. Jestem pod stałą opieką gastroenterologów w Warszawie i los tak chciał, że akurat kilka dni później wypadała moja wizyta kontrolna. Żeby było ciekawiej, były to walentynki. Miał to być tylko pobyt dzienny, małe badania okresowe i jeszcze tego samego dnia powrót do Gdańska. Okazało się, że mój stan jest bardzo nieciekawy i zapadła natychmiastowa decyzja o pozostawieniu mnie w szpitalu na oddziale. Następnego dnia zlecono USG, które pokazało wiele, okropnych zmian w jelitach. Lekarz, który je wykonywał, wyjął telefon i zaczął robić zdjęcia ekranu urządzenia, gdyż jak to ujął: "jesteś fenomenem". Podobno nigdy nie widział aż tylu zmian (dziurawe jelito grube, przetoki, ropnie, zwężenia, przekrwienia) u jednego człowieka. Byłam przerażona. Jeszcze tego samego dnia poinformowano mnie, że konieczna jest operacja w trybie natychmiastowym. Okazało się, że część ropni popękała, stan zapalny jest tak rozległy, że mogę dostać sepsy i najzwyczajniej w świecie umrzeć. Jakby tego było mało, lekarz poinformował mnie, że operacja jest bardzo skomplikowana i będę miała stomię do końca życia. Gdyby ktoś nie wiedział, czym jest stomia - jest to kawałek wyłonionego jelita, które wystaje z brzucha. Do niego przyczepia się specjalne worki i w taki sposób człowiek się "wypróżnia". Załamałam się całkowicie. Rodzice pocieszali mnie, że lepiej żyć z workiem na brzuchu, niż umrzeć. Zgodziłam się na operację.
Po operacji powiedziano mi, że udało się uniknąć stomii. Chirurg, który skrócił moje jelita o 40cm, okazał się aniołem. Na własną odpowiedzialność oraz ryzyko, przeprowadził operację w inny sposób, niż była planowana. Stwierdził, że nie mógłby mnie skrzywdzić w tak młodym wieku. 

Pomoc drugiemu człowiekowi, który jest w potrzebie od zawsze była dla mnie bardzo ważna. Nie jestem obojętna na ludzką krzywdę i angażuję się w miarę możliwości w działania charytatywne. Dobro do mnie wróciło. Ze zdwojoną siłą. Gdyby nie wyznaczona wizyta kontrolna w szpitalu, nie pojechałabym tam. Zbagatelizowałabym ogromne bóle brzucha z nadzieją, że po jakimś czasie samo się unormuje. Los tak chciał, że wizyta przypadała akurat w dniach ostrego rzutu choroby. Gdyby nie to, mogłabym już nie żyć. Co więcej, miałam nosić stomię do końca życia... A wyszłam z tego cała, co najwyżej ze szwem na brzuchu. 

Warto angażować się w różne akcje charytatywne, które w większości przypadków ratują ludzkie życie. Nigdy nie wiadomo, kiedy to my będziemy potrzebowali pomocy. Życie jest niestety nieprzewidywalne i potrafi płatać figle. Karma wraca, pamiętaj :)



http://dobryklik.pl - jedno klikniecie, a może uratować ludzkie życie