piątek, 9 czerwca 2017

WARR;OR


Witajcie kochani.
Dziś chciałabym trochę napomknąć o mojej małej dziarce i w ten sposób nawiązać do tego, co na ten moment się u mnie dzieje.

Mam bardzo pozytywny stosunek do tatuaży, jednakże muszą one mieć jakieś drugie dno, coś znaczyć, przypominać nam o czymś. Nigdy nie zgodziłabym się na wpuszczenie sobie tuszu pod skórę, robiąc jakiś wzorek, który po prostu mi się podoba i później chodzić z nim całe życie. Dla mnie to trochę abstrakcja, bo z wiekiem zmienia nam się gust i robienie tatuaży bez większego sentymentu i głębszego znaczenia jest według mnie nieco niedorzeczne, ale to tylko i wyłącznie moja opinia.
Swój tatuaż zrobiłam ok. rok temu. Była to w pełni przemyślana decyzja. 


Warrior, jak większość Was zapewne wie, oznacza wojownika. Jest to nawiązanie do mojej nieuleczalnej choroby oraz do tego, z czym muszę się zmierzać na co dzień. To nie lada walka, którą muszę staczać ze swoim organizmem. Zamiast literki "i", jest wstawiony średnik. Nie jest on wstawiony bez powodu. Ma ukryte znaczenie. Średnik oznacza ludzi, którzy byli w depresji, popadli w załamanie przez swoje, życiowe problemy, ale udało im się odbić od dna. Tak też było ze mną. Kiedy dowiedziałam się o crohnie to brzmiało jak wyrok. Zamknęłam się w sobie, nie chciałam z nikim rozmawiać, przesypiałam całe dnie, nawet przez pewien czas chodziłam do psychologa. Nie potrafiłam zrozumieć, czemu to akurat spotkało mnie. Miałam przeróżne myśli, nawet te najgorsze. Ale wyszłam z tego. Pogodziłam się z tym i nauczyłam się normalnie żyć. Dziś, tatuaż na moim przedramieniu pomaga przetrwać mi te najgorsze chwile. Są momenty, w których mam ochotę już zejść z tego świata, powiedzieć "dość tego wszystkiego". W takich sytuacjach mój napis na ręku ratuje całą sytuację. Przecież jestem wojownikiem, mam średnik - odbiłam się od dna, nie mogę znów do tego doprowadzić. Muszę walczyć, bo inaczej nie byłabym godna chodzić z wyrytym napisem "warr;or".

Tatuaż również pomaga mi na ten moment. To, co się u mnie aktualnie dzieje to jakiś kabaret. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy śmiać się, czy płakać z bezsilności. 
W poprzednim poście, wspominałam Wam, że teraz moja choroba zaczęła atakować mi kości. Prawa noga tak okropnie boli, że powoli kuleję, w nocy nie mogę spać z bólu. Postanowiłam nie czekać i jechać do prywatnej kliniki, wykonać prześwietlenie kości. Pani przy rejestracji była nieco zaskoczona, że to ja umówiłam się na badanie. Dopytywała trzy razy, czy na pewno chodzi o mnie, bo przecież jestem taka młodziutka, a densytometrię (badanie gęstości kości) wykonuje się powyżej 60.roku życia. 
Idąc pod gabinety, gdzie lekarze wykonywali prześwietlenie, minęłam kilka starszych osób, starszych od moich dziadków. W głowie pojawiło się pytanie "Co ja tutaj robię? Przecież mam dopiero dwadzieścia lat..".
No cóż, ale jak boli to nie można bagatelizować sprawy. Badanie wykonane, otrzymałam od razu wyniki. Jak je zobaczyłam to nogi pode mną się ugięły. Diagnoza: osteopenia, początkowe stadium osteoporozy. Choroba kości, która dopada osoby po siedemdziesiątce. Byłam załamana. Od razu pojawiło się pełno myśli. Skoro teraz ledwo chodzę, to co będzie za rok, dwa? Kula, a później? Wózek? Chyba nikt nie chciałby takiego życia... A niestety, choroba się rozwija i lepiej już nie będzie. 
Wyniki mam i co teraz? Noga z każdym dniem boli coraz mocniej, żadne leki przeciwbólowe nie pomagają. Wizyta u mojej gastroenterolog dopiero koniec września. Szybko skontaktowałam się z kliniką, w której moja doktor przyjmuje prywatnie. Udało się mnie umówić i w środę byłam na wizycie. 
Poza nogą, od jakiegoś czasu pojawiły się również problemy jelitowe. Jak tylko zjem to od razu biegnę do toalety, ściska mnie w jelitach, aż mam pewnego rodzaju skurcze. Podczas wizyty u gastroenterolog padła decyzja o hospitalizacji i wykonania rutynowej kolonoskopii, bo ewidentnie coś zaczyna się dziać. Pani doktor chciała kłaść mnie na dniach, ale nie zgodziłam się, bo rodzice organizują swoją 25.rocznicę ślubu, a później jest Opener, na którego czekałam cały rok... Dogadałyśmy się, że na początku lipca od razu kładę się do MSWia, a do tego czasu dostanę sterydy, aby zahamować wszelkie objawy i zyskać na czasie. Dodatkowo dostałam silne leki przeciwbólowe z tramalem, które mają uśmierzyć ból nogi i dodatkowo nie zaszkodzić jelitom. 
Już po wyjściu z kliniki trochę byłam przybita. Sterydy, znowu pobyt w szpitalu i to w dodatku na same wakacje... No i przede wszystkim - coś znowu zaczyna się dziać w jelitach, a dopiero co niedawno miałam operację... Pani gastroenterolog podała mi swój numer prywatny, abym zadzwoniła do niej w czwartek i dowiedziała się, kiedy konkretnie mam się wstawić do szpitala. 
To, co usłyszałam w słuchawce, przybiło mnie podwójnie. "Musimy natychmiast kłaść panią do szpitala. Ten ból nogi może być spowodowany naciekiem z otrzewnej, co wiąże się z dużą ilością płynu, która uciska na nerw.. To może wskazywać na zapalenie otrzewnej. Nie chcę mieć później pani na sumieniu. Rozumiem, że ma pani ważne wydarzenia i chciałaby pani przedłużyć sobie czas, ale w tym wypadku chyba nie możemy tak postąpić. Przedyskutuję jeszcze w poniedziałek rano z panią profesor, kiedy ostatecznie widzimy się w szpitalu. Będziemy w kontakcie, do usłyszenia."
Zapalenie otrzewnej?! Przecież to jest stan zagrażający życiu. Już raz, prawie dostałam sepsy, teraz to... Historia lubi się powtarzać, tylko czemu akurat mi? Tuż po operacji, każdy myślał, że będzie już wszystko dobrze. No niestety, nie w tej chorobie. Tu wszystko może się zdarzyć. Mam dość szpitali, badań, igieł i wszystkiego, co z tym związane. Znowu miałam ochotę się poddać. Ale nie mogę. Nie jestem tchórzem tylko wojowniczką. Muszę walczyć. Co ma być to będzie, nic nie dzieje się bez powodu. 
Zebrałam się w sobie i przetrwam to. Jeśli będzie konieczna ponowna operacja, trudno. Człowiek jest w stanie wszystko znieść, a cierpienie buduje nasz charakter.
To już nudne, ale naprawdę chciałabym Wam napisać, abyście cieszyli się z życia i korzystali z niego na maksa. Ono jest takie nieprzewidywalne... Tak bardzo cieszyłam się z tegorocznych wakacji, rocznicy ślubu rodziców, Openera. I bum. Chyba trzeba będzie odsprzedać bilet. To takie przykre, ale zdrowie jest najważniejsze, pamiętajcie o tym.



Trzymajcie za mnie kciuki, aby wszystko jednak wyszło dobrze i żebym nie spędziła wakacji w szpitalu. 

Buziaki, bądźcie zdrowi i nie załamujcie się niczym. Walczcie dzielnie!!! :)))